Ofiary katastrofy
Pierwsi, wezwani na pomoc na miejscu katastrofy, przybyli pracownicy pogotowia technicznego tramwajów miejskich. Najpierw spod sterty pogiętego żelastwa wydobyto motorniczego Franciszka Wąsikowskiego. Stan jego był bardzo ciężki. Lekarze stwierdzili u niego połamanie obu nóg i inne obrażenia. Wąsikowski był nieprzytomny i w szpitalu też przez jakiś czas nie odzyskał przytomności, co było powodem, że nie można było go przesłuchać. W zgniecionych wagonach widok był tragiczny: „Na podłodze poniewierał się bucik z tkwiącą w nim stopą uciętą do kostki. Obok wagonu inny but zmiażdżony całkowicie. W środku krwawy ochłap – zdruzgotane palce.”
Następnie wydobyto spod zmiażdżonych wagonów ucznia Stefana Płóciennika, który był ranny w klatkę piersiową i miał duże obrażenia głowy. W drodze do szpitala chłopiec zmarł. Wśród ciężej rannych znajdowali się: konduktor pociągu milanowskiego Kazimierz Adamowicz (33 lata), Jan Jabłecki, urzędnik (40 lat), 16-letni uczeń Stefan Makowski, inż. Aleksander Niwiński (lub Iwiński), chodzi tu zapewne o pasażera, który zaciągnął hamulec ręczny. Następnie: Kazimierz Kuriata i uczeń Jerzy Świecki. Lżej ranni zostali bracia Jan Zawadzki i Stanisław Zawadzki (obaj byli synami lekarza, udzielającego pomocy rannym w szpitalu), oraz Tadeusz Jeleński, Jan Świerczyński, Maria Mojanowska, Adamczyk, Konarzowski, Ryszard Kępiński, Wiktor Mitzke.
Cudownie ocaleni
I w przypadku tej katastrofy znaleźli się pasażerowie, którzy cudem uniknęli śmierci. Były to trzy osoby, które na chwilę przed zderzeniem pociągów stali na tylnej platformie pociągu grodziskiego, która za chwilę miała być zmiażdżona. Tak opisuje to dziennik „Dzień dobry”, a wywiadu udzielił uczeń Albert Gryń: Czekaliśmy na otwarcie przejazdu już około 10 minut. Patrzyłem na tor biegnący z Milanówka. Nagle z lekkiej mgły wyłonił się przód jakiegoś pociągu elektrycznego. Pędził wprost na nas. Przez sekundę nie chciałem wierzyć oczom. Wydawało mi się, że musi jechać po sąsiednim torze. Zrozumiałem jednak, że się mylę, pociąg jechał z olbrzymią szybkością wprost na nas! Zbliżał się coraz bardziej. Pchnięty jakimś impulsem, sam nie wiem jak, wyskoczyłem przez drzwi platformy na nasyp. Za mną skoczyło jeszcze dwóch kolegów. Ledwie znaleźliśmy się na ziemi rozległ się trzask... Platforma, na której stałem przed sekundą była kompletnie zdruzgotana!”.
Dochodzenie i wnioski
Na miejsce zderzenia pociągów elektrycznych linii E.K.D. przybyli przedstawiciele władz bezpieczeństwa z naczelnikiem Bułą i nadkomisarzem Porębskim. Wstępne dochodzenie ustaliło niezbicie, że winę za to co się stało, ponosi motorniczy pociągu jadącego z Milanówka Kazimierz Wąsikowski, który nie zatrzymał pociągu przed semaforem. Czerwony sygnał, zdaniem komisji jednak był i wskazywał, że tor był zajęty. Pomimo tego, że warunki atmosferyczne były złe, to czerwone światło było widoczne z odległości nawet 360 m. To niezbicie dowodzi, że było aż nadto dużo czasu, aby pociąg zatrzymać.
Katastrofa na linii E.K.D miesiąc wcześniej
2 października na tej samej linii elektrycznej wydarzyła się podobna katastrofa. Dziennik „Dzień dobry” tak o niej pisze: „Wczoraj o godzinie 8 rano, na elektrycznej kolejce dojazdowej Warszawa – Grodzisk wydarzyła się katastrofa. Na mijance w Szczęśliwicach, tuż za obrębem wielkiej Warszawy, na zakręcie dwuwagonowy pociąg, tak zwany kurier z Podkowy Leśnej, wjechał na pociąg jadący z Włoch.” Z powodu gęstej mgły maszynista Władysław Pasternakiewicz nie dostrzegł jadącego drugim torem pociągu. W tej katastrofie ranne zostały 4 osoby, przewieziono je do szpitala Dzieciątka Jezus. Myślę, że analiza tego zdarzenia, ustalenie powodów, dlaczego we mgle motorniczy tracą widoczność, pozwoliłaby uniknąć katastrofy bardziej tragicznej w skutkach, ale tego nie zrobiono.
Wyrok
Dziennik „Czas” z roku 1937 dokładnie z 17 września z piątku, w notatce prasowej pod tytułem „Echa tragicznej katastrofy pod Szczęśliwicami” informuje o sprawie sądowej, dotyczącej ustalenia winnego zderzenia pociągów: „Wczoraj znalazła się na wokandzie Sądu Okręgowego sprawa, będąca echem tragicznej katastrofy, jaka wydarzyła się dnia 6 listopada 1936 r. na elektrycznej kolejce dojazdowej. Ofiarą katastrofy padło wówczas 16 osób, z których jedna osoba zmarła. Katastrofa wydarzyła się o godz. 8 rano. Pociągi o tej porze były zawsze przepełnione ludźmi spieszącymi do pracy oraz młodzieżą szkolną. Pamiętnego dnia pociąg prowadził motorniczy Franciszek Wąsikowski...Widział wprawdzie sygnał migający naprzemiennie raz czerwonym światłem raz niebieskim, z praktyki jednak wiedział, że sygnał ten działa często wadliwie. Przypuszczał, że pociąg, który wyjechał o 10 minut przed tym, jest już w Warszawie. Tymczasem pociąg ten spóźnił się tego dnia. Wyrok został ogłoszony i „Czas” podał go w dzienniku w sobotę.
Epilog
Maszynista miał w kilku miejscach połamane nogi, jego zdrowie nie pozwoliło na dalszą pracę. Nie przyznawał się do winy. Argumentował, że hamulce źle działały, sygnały świetlne były stale uszkodzone. W pracy panowały bardzo złe stosunki, nie dbano o maszynistów, pracowali po kilkanaście godzin, w bardzo złych warunkach. Wąsikowskiego bronił adwokat Karniol.
Wyrok sądu został zanotowany w prasie dopiero w sobotę 18 września 1937 r. Motorniczy dostał karę dwóch lat więzienia. Nie uznano jego tłumaczeń co do wadliwości semaforów świetlnych, co było kuriozalne, bo jednak przyznano, że ogólnie urządzenia szwankowały. I tu pozwolę sobie na komentarz – widocznie zawsze trzeba znaleźć winnego, czyli kozła ofiarnego.
Napisz komentarz
Komentarze