Wybuch wojny
Miałam 6 lat, kiedy wybuchła wojna. Wyrastając pomiędzy dorosłymi, świetnie rozumiałam wszystko, co się działo dookoła. Doskonale rozumiałam, że mój tata chciał odwrócić moją uwagę, myśląc, że ja nic nie wiem. Przed wyjazdem na wojnę w 1939 roku dał mi swój ogromny klaser ze znaczkami. Poprosił, żebym go uporządkowała. A ja pamiętam swoje myśli: „Po co ojciec odwraca moją uwagę? Przecież ja wiem, że wyjeżdża na wojnę, że może zginąć, że mama będzie rozpaczać, że tu będzie wojna”. I pamiętam radio. Zapowiedzi: „Uwaga, uwaga, nadchodzi”. Było to powiedziane takim poważnym głosem. Tak zaczęła się wojna.
Mieszkaliśmy na Saskiej Kępie, ale mama postanowiła przeprowadzić się do centrum miasta. Obawiała się zerwania mostów. Rzeczywiście mosty zostały zerwane, ale można było poruszać się łodziami. Były transporty, ale matka nie chciała być oderwana od całej rodziny, więc przenieśliśmy się na ulicę Wilczą, do mojej ciotki. Tam przeżyłam bombardowania. To było straszne, miasto się paliło. Trzeba było uciekać. Najpierw zamknęliśmy się w łazience. Później uciekliśmy z tego mieszkania, bo z całego budynku do tego parterowego mieszkania ciotki wszyscy się zbiegli. Przeszliśmy do innego numeru na tej ulicy i tam na parterze przenocowaliśmy. Pamiętam, że w nocy zrozumiałam, że na ziemi leżą trupy okryte kocami. A my spaliśmy wśród nich. To było straszne. Moje pierwsze zetknięcie się z nieboszczykiem. Spałam w jednym pokoju z trupami.
Później uciekliśmy do mieszkania moich dziadków na ulicę Puławską. Tam przeżyliśmy wejście Niemców. Pamiętam, jak wchodzili do Warszawy, maszerowali od południa ulicą Puławską. Z okien z ciotką wyglądałyśmy, jak wchodzą. Widziałyśmy, jak maszerują do Warszawy. Jeden z ochrony zauważył nas w oknie i wymierzył do nas z karabinu. Ciotka mnie pchnęła na podłogę i uciekłyśmy stamtąd. Potem przeprowadziliśmy się na Marszałkowską, do przepięknego mieszkania, w którym mieszkaliśmy razem z dziadkami. Siedem pokoi, ogromna kuchnia. Ojca ciągle nie było, bo do 1941 roku był na robotach w Niemczech. Ja uczęszczałam do szkoły. Jednej z najlepszych prywatnych szkół w Warszawie wówczas. W tych czasach były przede wszystkim prywatne szkoły. Chodziłam też do konserwatorium na lekcje fortepianu.
Niemiecka okupacja
Jeśli chodzi o okupację, to oczywiście Niemców zapamiętałam bardzo dobrze. Ich twarze i mundury. Wiedziałam, że od tych z SS to się trzeba trzymać z daleka. Oni się na czarno ubierali. Jedni oficerowie na czarno, inni na taki zielonkawy kolor. Ja do dzisiaj widzę przed oczami te twarze niemieckich żołnierzy.
Z wydarzeń w czasie okupacji to pamiętam, że bardzo nie lubiłam Niemców. Zaczęłam rzucać w oficerów grudkami ziemi z balkonu. Po prostu z doniczek kwiatów. Jak szedł oficer, to w niego celowałam. Aż się doigrałam. Któregoś dnia do kuchni wszedł niemiecki oficer z jakąś kobietą, mówiącą po polsku. Powiedziała, że ja rzuciłam ziemią w tego oficera. Ale on, muszę przyznać, potrafił się zachować. Powiedział, żebym przeprosiła. Tak zrobiłam. Powiedzieli też mojej mamie, co zrobiłam. Więcej się to nie powtórzyło.
Byłam dwa razy świadkiem rozstrzeliwania. Pierwszy raz z mamą wracałyśmy z konserwatorium. Przechodziłyśmy przez Nowy Świat. Tam rozstrzeliwano 30 mężczyzn. Ja przy tym stałam. Nie puszczali dalej. Zamknęli ulicę. Zebrała się grupa ludzi. Wszyscy się patrzyli. Ofiary miały przewiązane oczy. Tam jest tablica ku ich pamięci do tej pory. To był rok 1943 rok. Drugie rozstrzeliwanie było tuż po tym. Też na jesieni 1943. Chodziłam wówczas do szkoły Pani Wołowskiej. Tam w czasie lekcji jedna z koleżanek zauważyła, że coś się dzieje na ulicy. Nauczycielka, Pani Jeżowiczowa podeszła do okna. Popatrzyła i mówi: „To jest dla Was lekcja historii. Patrzcie i zapamiętajcie.” Z drugiego piętra świetnie widzieliśmy, co się tam działo. Stali pod murem ludzie i salwą zostali rozstrzelani. Byliśmy w 4 klasie.
Powstanie Warszawskie
Dzień przed wybuchem powstania tata powiedział, żebyśmy nie wychodzili z domu. Niestety babcia nie słyszała tego albo zlekceważyła. W każdym razie wyszła. Poszła z Marszałkowskiej na Nowogrodzką, do swojej koleżanki. Niestety, po wybuchu powstania Aleje Jerozolimskie były pod ostrym ostrzałem cały czas, a babcia została odcięta od domu. Czekała, aż wykopano rów. Tam do tej pory jest napis, że w tym miejscu było przejście pod Alejami Jerozolimskimi. Głęboki rów. Dopiero wówczas wróciła do nas. My przenieśliśmy się do piwnicy pod naszą oficyną, która była dla nas bardzo wygodna. I wszyscy, cała rodzina tu mieszkała. A reszta lokatorów gromadziła się z drugiej strony. Pod inną oficyną. Tam było ciasno, okropnie. Zastanawiałam się, dlaczego my mamy taką przestrzeń dla naszej rodziny, a oni się muszą tłoczyć wszyscy w jednej piwnicy. Ale wkrótce zrozumiałam. Z naszej piwnicy nie było ucieczki. A tam były przejścia, korytarze na ulicę Marszałkowską i na Złotą. Zaczęłam tamtędy, przez tę drugą piwnicę, wychodzić na spacery.
Na Złotej był duży skwer. Tam chodziłam po wodę. Woda była tylko z jednego kranu dla całej dzielnicy. Przy kinie Palladium. Zawsze stała tam kolejka ludzi. Dowiedziałam się, że tam jest sztab powstańców. Poszłam do niego. Zapoznałam się z tymi, co tam byli. Uderzyło mnie to, że tam ciągle stoją maszyny do szycia. Kobiety siedziały i coś szyły. Zainteresowało mnie to. Powiedzieli mi, że szyją kukły. W poprzek Marszałkowskiej, przy barykadzie, mieli przeciągać je na sznurze dla odwrócenia uwagi Niemców w Ogrodzie Saskim w czasie zdobywania PAST-y (Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej). Wkrótce dowiedziałam się, że powstańcom potrzebne są suche prowianty. A u nas był duży zapas kaszy, płatków owsianych. Mieliśmy mnóstwo tego. Także zaczęłam tam chodzić z paczkami dla powstańców.
Pod koniec sierpnia wzmogły się bardzo naloty na naszą dzielnicę. Bombardowania. Cały czas byliśmy przy powstańcach. Z tego okresu nie pamiętam Niemców w tej okolicy. Wiadome było, że celują w nasz dom, bo on został jeszcze w całości. Inne już się paliły. Na początku września rano przyszedł do nas przyjaciel mojego dziadka, pan Józef Czyżyk. On był oficerem przed wojną. Opowiadał nam, co się dzieje w stolicy, jak zniszczono Stare Miasto. Został tam w tej naszej piwnicy przez 2-3 dni. 5 września był z nami. Jedliśmy śniadanie. On wziął naczynia. Babcia otworzyła drzwi metalowe i weszła do mieszkania na górze, on szedł za nią. W tym momencie uderzyła bomba w budynek. Drzwi się zatrzasnęły jemu przed nosem. Dosłownie. On został na klatce schodowej, a babcia w środku. A tam wszystko zrównane na wysokości parapetów okien. Pan Józef zaczął wołać, krzyczeć: „Pani Luśniakowa chyba zabita”. Zaczął biec w dół. Ja słyszałam to z piwnicy. Ojciec się zerwał. Pobiegł na górę. Wszedł do mieszkania przez okno klatki schodowej. Opowiadał, że tam całe siedem pokoi było zupełnie bez ścian.
„Nach Auschwitz”
Ojciec wrócił, a ja dostałam histerii. Mówię: „Wychodzimy, ja wychodzę, ja wychodzę.” Rodzina nie chciała, ale ja się uparłam. 11 lat już miałam, do piątej klasy zdałam, no to czułam się w pełni dorosła, zresztą cały czas byłam z dorosłymi ludźmi, także ja się zachowywałam tak, jakbym była dorosła. Jak wyszłam, to matka oczywiście za mną i ojciec oraz dziadek o kulach. Jego żona zginęła przed chwilą, już wszystko było mu jedno. Poprowadziłam ich na Marszałkowską, a już nie na Złotą, bo tam się wszystko zawaliło. Szliśmy piwnicami, w których parzyły ściany, dosłownie. Szliśmy bokiem, powoli. Dziadek ledwie szedł. Pamiętam, że wyszliśmy na podwórko naprzeciwko Gebethner i Wolff, tam była piękna, wielka księgarnia, do której ja często przychodziłam. To wszystko się paliło.
Doszliśmy do Alei Jerozolimskich. Tu była kolejka do przejścia pod ziemią. Powstańcy przepuszczali po 5 osób na raz, po cichutku, pochylonych. Doszliśmy na ulicę Mokotowską. Tam się cała rodzina zebrała, dwa czy trzy dni tam byliśmy. Przekazaliśmy wiadomość, że babcia zginęła. Potem zdecydowaliśmy się wyjść z Warszawy, tym bardziej że były kartki rozrzucane, zachęcające do wyjścia. Potem się okazało, że to Niemcy wyrzucali je z samolotów. Dziadek został. Poszliśmy w kierunku Dworca Zachodniego. Pamiętam, że koło Politechniki się zatrzymałam. Musiałam popatrzeć na Warszawę. Wszystko się paliło i było w dymie.
Nie pamiętam, jak doszliśmy do Dworca Zachodniego. Czy jechaliśmy pociągiem, czy szliśmy na piechotę, tego nie umiem powiedzieć. Trafiliśmy do obozu Dulag tutaj w Pruszkowie. Niemcy stali i segregowali przybyłych. Pamiętam, jak ciotkę skierowali na lewo, ojca z wujem prosto, a mnie z matką na prawo. To oznaczało, że ciotka pojechała do Niemiec na roboty, ojciec z wujem trafili na roboty do Słupska, a mnie z mamą zapakowali do wysokich wagonów bez dachów, węglarek. Słyszałam krzyk Niemców, którzy wołali: „Nach Auschwitz”. Dla mnie to wtedy nic nie znaczyło, nie rozumiałam, o co chodzi.
Ciasno tam było potwornie. Pamiętam, że rozmawiałam z takim chłopcem, który był w naszym wagonie, miał około 16 lat. W pewnym momencie się odwrócił i powiedział, że on ucieka. Byłam przerażona. Na jednym z postojów przeszedł górą wagonu. Padał straszny deszcz. Zszedł na dół. Pociąg stał w tym momencie. Las był niedaleko. Ale było jeszcze pole przed nim. Chłopak zaplątał się w druty komunikacyjne. Dopadli go żołnierze Wehrmachtu. Zaczęli go strasznie bić. Walili go kolbami karabinów. W końcu wydostał z drutów i zaczął biec przez pole, przez łubin. Niemcy zaczęli strzelać. Widziałam, jak chłopak przewrócił się, ale wstał, potem upadł drugi raz. Za trzecim razem już nie wstał. Pociąg ruszył. Jechałyśmy w wagonie z matką chłopaka. Strasznie płakała.
Chłopak nie wiedział, że następnego dnia nasz pociąg zostanie zbombardowany przez Rosjan. Dzięki temu przeżyliśmy. Ktoś otworzył nasze wagony. Ludzie się rozeszli. Niemcy zniknęli. Nie wiem, co się stało. W ogóle nie było Wehrmachtu, który cały czas nas pilnował. Gdzieś zwiali.
Poszłyśmy na pole. Usiadłyśmy tam z matką. Rozpaliłam ognisko, z pola zebrałam jakąś marchewkę i ziemniaki i ugotowałam zupę. Wróciłyśmy na stację, która według mnie nazywała się Białopole. Czy tak dalej się nazywa? Nie mogę znaleźć takiej nazwy. W każdym razie to była jedna stacja przed Skarżyskiem. Żeby jechać dalej, musiałyśmy czekać tam w poczekalni. Weszłyśmy do budynku małej stacji, a tam pełno było Niemców. Wszyscy leżeli na podłodze. Pomęczeni, ranni. W bardzo złym stanie. Wehrmacht oczywiście. Jeden z żołnierzy ukroił kawałek chleba i schabu. Już podnosił kanapkę do ust, kiedy spojrzał na mnie. I podał mi ją. Byłam bardzo zdziwiona. Niemiec daje mi chleb. To był jakiś absurd dla mnie. Podziękowałam mu po niemiecku.
Koniec wojny
Weszłyśmy do wagonu, a tam pełno Niemców. Pociąg zapchany Wehrmachtem. Ustąpili nam miejsca, posunęli się. Wszyscy siedzieli smutni, oparci na karabinach. Dla mnie to było dziwne, bo zawsze widziałam Niemców w świetnej formie. Maszerujących, eleganckich. Ci mieli zniszczone mundury, byli ranni. W końcu dojechałyśmy do Krakowa. W pierwszą noc trafiłyśmy do zakonnic. Po raz pierwszy od półtora miesiąca albo więcej rozebrałam się i wykąpałam. Dostałam koszulę nocną. Spałam w czystej, białej pościeli. Dla mnie to był prawdziwy luksus. W Krakowie mieszkałyśmy u babci. Tam chodziłam do szkoły. Ale wkrótce zaczęli wchodzić do miasta Rosjanie, Bolszewicy i Polska Armia. Znowu trzeba było uciekać. Pojechałyśmy na wieś. Do chałupy obok pałacu w Swoszowicach. W tym pałacyku mieszkał jakiś Volksdeutsch (określenie stosowane do końca wojny, osoba niemieckiego pochodzenia mieszkająca poza granicami Niemiec). On bardzo pomagał ludziom dookoła. Miał zapasy i je rozdawał. Pamiętam, że my też sporo jedzenia od niego dostałyśmy. Ale w momencie jak Rosjanie wchodzili, to on zniknął. Nie wiadomo co się z nim stało.
Z tego okresu pamiętam stację Borek Fałęcki. Widziałam już wcześniej wiele ciał, ale zapamiętałam, jak na tej stacji leżało dwóch martwych oficerów niemieckich. Jeden z nich trzymał fotografię swojej rodziny, kobiety i dzieci. Trzymał ją w ręku i patrzył na nią pustym wzrokiem.
Matka się umówiła z ojcem, że kontakt będą mieli u babci w Swoszowicach, więc tata wyruszył ze Słupska do Krakowa. Pociągów nie było. Poszedł na piechotę, potem ktoś dał mu rower. Na tym rowerze zaczął jechać. Ale napotkał Rosjan, którzy mu z miejsca odebrali rower. Mało tego, odebrali mu latarkę i zegarek. Na szczęście ojciec miał obrączkę zaszytą w spodniach, więc to zostawili. W końcu jakimś sposobem dotarł do Swoszowic. Stamtąd mama chciał wracać do Warszawy. Żałowałam. Podobał mi się Kraków. No ale mama zdecydowała, że wracamy do rodziny. W Warszawie niestety nic nam nie zostało, więc zatrzymaliśmy się niedaleko stolicy, w Piasecznie, gdzie mieszkała nasza dalsza rodzina. Tam żyliśmy ponad 10 lat.
Przyznaję, że przez większość życia nie wracałam do tych wspomnień. Nie miałam czasu. W moim życiu wiele się działo, dużo pracowałam. Myślę, że wojna i wszystkie przeżycia mnie w jakiś sposób ukształtowały. Nauczyłam się przewidywać działania i radzić sobie z przeciwnościami. Ale był to straszny okres, czas pełen koszmarów.
Osobom, które nie przeżyły wojny, szczególnie współczesnej młodzieży, ciężko wyobrazić sobie, co Pani Danuta i wielu innych przeżyło w tych latach. Na szczęście dzieci za naszych czasach nie muszą spać wraz z trupami i widzieć rzezi rodaków. Jednak ważne jest, żeby pamięć o tym okresie nie zaginęła, gdyż z historii wszyscy powinniśmy czerpać naukę i przestrogę.
Napisz komentarz
Komentarze