Kto nie słyszał o zespole D-Bomb? Grupa od około 25 lat działa na rynku muzycznym i choć zmieniał się jej skład, liderem zawsze był Bartek Padyasek, wokalista, twórca piosenek oraz przez znaczną większość swojego życia mieszkaniec Piastowa. To w naszym mieście powstały takie przeboje jak „O Ela, Ela”, czy „Do końca naszych dni”. Muzykę zespołu określa się jako polskie dance lub disco polo. Bartek zgodził się z nami porozmawiać i uchylić rąbka tajemnicy początków swojego sukcesu.
Chciałem zapytać o Twoje pierwsze działania muzyczne. Skąd w ogóle pomysł, żeby się tym zająć?
Nigdy nie uczyłem się tak naprawdę muzyki w szkołach. Moi rodzice inwestowali w brata. Ja natomiast chodziłem na ogniska i słuchałem, jak koledzy grają na gitarach. Kiedyś mój brat kupił sobie pierwszy komputer, Atari, na którym można było robić muzykę i keyboard. Na tym trzeba było umieć grać. Teraz, jak słucham niektórych piosenek, to wiem, że twórcy tego nie potrafią. Składają utwory z gotowych klocków, podpisują się jako swoje i sprzedają. Kiedyś tak się nie dało. Ale wracając do tematu, pewnego razu mój brat wyjechał, sprzęt został, więc usiadłem i postanowiłem spróbować zagrać. Zacząłem najpierw pykać jedną ręką, potem dwoma i nagle zrozumiałem, że to nie jest takie trudne. Zaczęło mi to wychodzić.
Musiałeś mieć talent.
Też tak to nazywam. Dar boży. Tak zaczynałem. W tych czasach pojawiła się tak zwana muzyka biesiadna, to były początki np. zespołu Boys. Ja nie chciałem być taki jak oni. Nie podobała mi się ich muzyka ani styl. Mimo że prywatnie bardzo ich lubię i szanuję. Teraz też robią fajne utwory, ale wtedy mi nie pasowały. Dlatego chciałem się wzorować na zagranicznych zespołach. Co ważne, byłem wychowany na muzyce rockowej. Mój brat, wszyscy znajomi słuchali ciężkiego hevy metalu. Ja tak samo. Nosiłem glany i koszulki Scorpions’ów czy Anthrax. Później poszedłem do szkoły średniej i koledzy pokazali mi, że jest jeszcze inna muzyka. Dyskotekowa muzyka lat 90-tych. Boże, jakie to było fajne. Na imprezach te dziewczyny w miniówkach i szpileczkach. Super. Nie to, co znałem wcześniej, ten ciężki styl, glany i tak dalej. A ja, 17-letni chłopak, w którym hormony buzowały, uznałem, że to jest wspaniałe. Zacząłem robić taką muzykę. Pierwszą piosenkę nagrałem po niemiecku. Jeszcze na kasecie. Dałem ją mojej ówczesnej dziewczynie. Ona postanowiła puścić to u siebie w radiowęźle. Nagle okazało się, że to się ludziom spodobało. Myśleli, że to nowy kawałek Mo-Do. W ten sposób jakoś się rozeszło, a ja zacząłem robić kolejne kawałki.
Też po niemiecku?
Nie. Już nie. Ale druga piosenka była na przykład po angielsku. Też fajnie wyszła. W tym czasie była taka audycja, Noc DJ-ów Bohdana Fabiańskiego w Radiu Dla Ciebie. Tam usłyszałem, że szukają młodych talentów. Jeżeli ktoś tworzy muzykę, komponuje, to zapraszają do współpracy. Już wtedy miałem nagranych z 15 kawałków. Były wzorowane na twórcach: Scooter, Fun Factory, Masterboy. Więc sięgnąłem po telefon: „Hej, jestem chłopakiem z Piastowa, coś tam tworzę, coś tam gram”. Zaprosili mnie do studia. Tak się zaczęło. Pokazałem im moją muzykę. Spodobało się. To były młodzieżowe kawałki, teksty skierowane do nastolatków. Tutaj anegdotka. Jak puściłem piosenkę „Dobrze Robię” mojej mamie, to powiedziała: „Synu, nie tak cię z ojcem wychowaliśmy”. W radiu jednak się spodobało. Chłopaki z zespołu Top One mi pomogli, dopracowali te moje piosenki i tak powstała pierwsza płyta „Moja gra”. Było tam naprawdę kilka fajnych piosenek. Tutaj zadebiutował kawałek „Wszystko, co robię, robię dla ciebie”. W radiu „Dla Ciebie” był on na pierwszym miejscu listy przebojów przez 4 tygodnie. Pobił nawet piosenki Stachurskiego, który dla mnie był wtedy idolem. Chciałem być, taki jak on.
Potem pojawiły się koncerty?
Nie ma co się okłamywać. Nie byliśmy związani z żadną firmą, która zorganizowałaby nam trasę koncertową. Do zespołu zaczęli dołączać ludzie, którzy mieli swoje kontakty na przykład w Radiu Dla Ciebie, czy Radiu Piotrków i chcieli pomóc. To była współpraca na zasadzie, przyjedźcie, zagrajcie tu koncert, a ja puszczę was w naszym radiu. Tu się nic nie zmieniło, od lat jest tak samo: „ręka rękę myje”. Tak zaczynaliśmy, koncertowaliśmy za przysłowiową zapiekankę. Starczyło nam, jak dostaliśmy coś do jedzenia, picia i dobrą zabawę. Potem zaczęliśmy dostawać zwrot kosztów. Weszliśmy do świata DJ-ów. Spotykaliśmy się z nimi na mistrzostwach DJ-ów. Teraz już tego nie ma. Razem spędzaliśmy czas, piliśmy dużo… oranżady. Wtedy DJ, to był ktoś. Teraz są to często zwykli „puszczacie płyt”. Wtedy to DJ kreował swoją muzykę i fani jechali za nim. Wracając do tematu: to oni nas promowali i zdobywaliśmy coraz większą sławę. W 2000 roku wyjechaliśmy za Wielką Wodę, graliśmy dla Polonii w Stanach. Było bardzo fajnie i pomogło nam również w karierze. Kiedy wróciliśmy, było o tym głośno. Byliśmy tymi, którzy „grali w USA”.
A był moment, kiedy poczułeś się gwiazdą?
Na szczęście chyba nigdy się nie zachłysnąłem sławą. To dlatego, że to był powolny proces. Może w tych czasach, 2023, przytrafiłoby mi się coś takiego. Teraz młodzi artyści robią jeden kawałek, który okazuje się przebojem. Jest wielkie bum. A po chwili słyszymy, że człowiek poszedł w złą stronę, pił za dużo alkoholu, brał narkotyki i już go nie ma. Cieszę się, że my zdobywaliśmy sławę powoli. Pamiętam, jak kupiliśmy pierwszy telefon komórkowy. Naprawdę długo na niego zbieraliśmy i potem bardzo szanowaliśmy. W folii ją trzymaliśmy. Teraz to wiocha, ale wtedy byliśmy nauczeni cenić, to co zdobyliśmy.
A jak działasz teraz? Jak wygląda Twój tydzień?
Mój tydzień; Wracam z koncertu w niedzielę wieczorem. Przebieram się i jadę do dziewczyny nad jezioro. Tutaj mamy łódkę, skutery, jest mnóstwo znajomych. Oczywiście w trakcie tygodnia ja się tym wszystkim zajmuję. Czyszczę pomost, łódki, jeziorko z chwastów. Wszyscy są w pracy. Potem przychodzi czwartek, piątek. Znajomi przyjeżdżają, mają wolne, a ja się pakuję i jadę na koncerty.
Oj.
Ale spokojnie. Wieczorami w tygodniu też urządzamy grille i spotkania. Jest bardzo miło.
Ile masz mniej więcej koncertów od czwartku do niedzieli?
To różnie. Czasami mamy od 1 do 3 koncertów dziennie. Na ogół to godzinne występy. Jeżeli są na przykład 3 koncerty jednego dnia, to dobrze, jak są blisko siebie. Ale zdarzały się takie wypadki, że na występ przylatywaliśmy helikopterem.
Tworzysz muzykę i działasz od 26 lat. Co cię napędzą?
Ludzie. D-Bomb to nie tylko zespół, ale też ludzie, którzy nas słuchają. Razem to tworzymy. I to mnie napędza. Poza tym każdej mojej kobiecie mówiłem, że moją największą miłością jest muzyka. Wkurzały się na to, ale na ogół rozumiały.
Ok. Zmieniając temat, jak długo mieszkasz w Piastowie?
Mieszkałem. Już nie mieszkam. Od urodzenia, od 1977 mieszkałem w Piastowie, aż do 2020, kiedy się rozwiodłem. Niestety. Moja żona i ja zachowaliśmy się fair, wszystko podzieliliśmy bez większych problemów. Nie mieliśmy dzieci, więc też było łatwiej. Tylko serce trzeba było leczyć. Życie. Ale musiałem się wyprowadzić z Piastowa. Bardzo mi przykro z tego powodu, uwielbiam to miejsce. Mam tu mnóstwo znajomych. Tu miałem swój ulubiony sklep, swoją wulkanizację, Pana Marka, który naprawia mi samochód. Teraz niestety musiałem wszystko sobie przeorganizować. Ale to też jest ok, człowiek uczy się całe życie.
A co najbardziej lubiłeś w Piastowie?
Bliskość do Warszawy i spokój, ciszę. To było naprawdę fajne, że w każdym momencie mogłem szybciutko pojechać na imprezę do Warszawy, a jak coś, to wracałem tutaj, gdzie można odpocząć. Mieszkałem po południowej części miasta, gdzie nie ma wiele bloków, jest pięknie i zielono. Poza tym super wspominam Dni Piastowa. Występowałem na nich dwukrotnie. Uwielbiałem te imprezy. Do tej pory, jak się zbliżają, to mam wiele zapytań na mediach społecznościowych, czy będę grał. Super publiczność. Raz się zdarzyło, że przyjechałem na nie rowerem. Daleko nie miałem.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Napisz komentarz
Komentarze