Na co dzień pomagają ludziom. Niestety, w ciągu poprzedniego miesiąca okazało się, że ich praca bywa bardzo niebezpieczna. Niedawno opisaliśmy Państwu atak 20 pijanych mężczyzn na załogę pogotowia w Żółwinie. Kilka tygodni później w Siedlcach doszło do tragedii. Ratownik na służbie został zamordowany. Czy to odosobnione wypadki? A może agresja pacjentów i towarzyszących im osób jest wpisana w ten zawód?
Jak naprawdę wygląda praca ratowników medycznych? Na rozmowę ze mną zgodziło się małżeństwo z Milanówka: Olga i Krzysztof, którzy od lat pracują w zawodzie.
Praca czy powołanie?
Krzysztof od 17 lat jeździ karetkami. Obecnie jest ratownikiem, wcześniej przez 10 lat był wolontariuszem. Oznacza to, że przez dekadę ratował ludzi za darmo. Dlaczego?
- Lubię to. Lubię pomagać. Nie jest to jednak praca dla wszystkich – tłumaczy mi Krzysztof.
- Większość osób uznałaby tę pracę za wyjątkowo stresującą – dopytuję.
- Dlatego oni nie są ratownikami medycznymi. Albo lekarzami. Tu pracują osoby, które inaczej odbierają sygnały, niż większość populacji. Na ogół zwykły człowiek stroni od rzeczy, którymi się zajmujemy. Obrzydzają ich. Niektórzy mdleją na widok krwi. Gdyby ta praca sprawiała mi przykrość, rzuciłbym ją. Jednak sprawia wielką satysfakcję. Oczywiście często karetka przypomina taksówkę. Zawozimy pacjenta do szpitala i wszystko. Ale czasami poszkodowany jest na skraju życia. Mówimy tu m.in. o zawałach serca, świeżych udarach, ciężkich wypadkach, rozległych krwotokach czy zatrzymaniu pracy serca. Wówczas, kiedy uda się uratować taką osobę, czuję niesamowite spełnienie – wyjaśnia mi Krzysztof. – Jednak nie każdy jest stworzony, by być medykiem – dodaje.
- Tak jak nie każdy nadaje się do pracy w biurze przez 8 godzin? – pytam.
- Ja bym nie usiedziała. Zdecydowanie to nie dla nas – odpowiada mi Olga, przecząco machając głową. – Lubimy, kiedy coś się dzieje – przyznaje.
- W prawie każdym zawodzie są pewne cechy, które powodują, że jest się lepszym bądź gorszym pracownikiem. U nas jest tak samo. Natomiast faktycznie z doświadczenia wiem, że my niechętnie mówimy o szczegółach naszej pracy. Dlatego wielu młodych ludzi, po skończeniu studiów idzie na praktyki i zderza się z rzeczywistością. Nie wiedzą, na co się piszą. Okazuje się, że to nie dla nich i szybko rezygnują – dodaje Krzysztof.

Co robi ratownik?
Ratownik medyczny to nie lekarz.
- Zajmujemy się tylko drobnym wycinkiem medycyny. Działamy, kiedy jest podejrzenie, że człowiek jest w nagłym stanie zagrożenia zdrowia bądź życia. Po przyjeździe oceniamy, czy faktycznie występują takie okoliczności. Jeżeli nie możemy ich wykluczyć, to zabezpieczamy pacjenta i na ogół zabieramy do szpitala na oddział ratunkowy albo izbę przyjęć. Tam pacjent jest dalej diagnozowany. To lekarz decyduje, czy poszkodowany wraca do domu i jest leczony ambulatoryjnie, czy też zostaje w szpitalu – tłumaczy mi ratownik. – Działamy również zanim dojdzie do tragedii. Edukujemy społeczeństwa, jak dbać o swoje zdrowie i co zrobić, kiedy jesteśmy świadkami wypadku, jak udzielić pomocy przed przyjazdem pogotowia. Szkolimy na przykład w szkołach, czy imprezach zorganizowanych przez gminy i powiaty – dodaje.

Najlepsza opieka na świecie?
W powiecie grodziskim działają 3 karetki. Wydaje się to niewiele, jednak Krzysztof uważa, że ta liczba mogłaby wystarczyć.
- Dużo czytam o rodzajach systemów ochrony zdrowia w różnych państwach. Jeżeli chodzi o stany nagłe, to w Polsce mamy jeden z najlepszych systemów na świecie. Ludzie mogą liczyć na najbardziej rozległe świadczenia ratownicze w porównaniu z większością innych krajów. Mówię tu o ratownictwie medycznym, bo na tym się znam. Powinniśmy cieszyć się, że żyjemy w Polsce. Ja się cieszę. Możemy w każdej chwili zadzwonić po pogotowie i przyjedzie po nas do domu za darmo karetka, ratownicy wykonają swoje czynności, po czym będziemy zabrani do szpitala i wykonają nam bezpłatnie szereg badań. To nie jest normalne w innych krajach. Albo nie działa na takim poziomie jak w Polsce – tłumaczy Krzysztof.

Wezwanie do psa
Zdarza się jednak, że karetka jest niedostępna. Na ulicach doszło do wypadku, jednak ratownicy są zajęci na drugim końcu miasta. Dlaczego?
- Jakiś czas temu była opisana w prasie historia, w której pan zadzwonił, że jest poważnie ranny, a kiedy ratownicy przyjechali, kazał im pomóc swojemu psu. Zrobił awanturę, kiedy odmówili. Niestety wezwań bez medycznego wskazania do przyjazdu karetki pogotowia mamy dużo – zauważa Krzysztof.
Olga pracowała w dyspozytorni pogotowia ratunkowego. Jej zadaniem była weryfikacja informacji i decyzja, czy należy wysłać pod wskazany adres karetkę.
- Nie jest to łatwe zadanie. Szczególnie że nasza rozmowa ze wzywającym powinna trwać ok. półtorej minuty. Dlatego statystycznie dyspozytorzy odmawiają wysłania karetki tylko w 30% wezwań, kiedy przyjazd jest ewidentnie niepotrzebny. Na przykład kiedyś dostałam zgłoszenie o zranionym palcu. Albo dziewczyna była u kosmetyczki, która przyklejała jej rzęsy i trochę kleju dostało się do oka. To nie są sprawy dla karetki — opowiedział Olga. – Dodatkowo ludzie często wiedzą, co powiedzieć, żeby ratownicy przyjechali – dodaje. – Mamy wezwanie o poważnych dolegliwościach, jakie u poszkodowanego wystąpiły, a na miejscu okazuje się, że poszkodowanego boli głowa i prosi tylko o podanie leku przeciwbólowego.
Ludzie często niepotrzebnie wzywają pomoc. Dlatego może się okazać, że ratownicy są zajęci drobnostkami, kiedy ranni potrzebują ich przy wypadkach zagrażających życiu. Jednak to nie oznacza, że ofiary nie uzyskają wsparcia.
- W takich wypadkach przyjeżdża karetka z sąsiedniego powiatu lub, czasami, kiedy niezbędny jest pośpiech, wzywana jest straż pożarna i na miejsce przyjeżdża wóz ze strażakami przeszkolonymi w udzielaniu pomocy – wyjaśnia Olga.

Pragnienie śmierci
Jest jeszcze jeden rodzaj wezwań, który okazuje się nieuzasadniony. Trudny zarówno dla ratowników, jak i bliskich poszkodowanego.
- Zdarzają się również przyjazdy do osób, które tego nie chcą. Ktoś wezwał karetkę na przykład do chorego męża, czy mamy, jednak sam poszkodowany odmawia pomocy. Jeżeli ten pacjent jest świadomy, w pełni poczytalny, to może podjąć taką decyzję. Każdy ma do tego prawo – zaznacza Krzysztof. - Wiele razy byłem u osób, którym tłumaczyłem, ja lub ktoś z mojego zespołu, że jak nie pojedzie do szpitala, to umrze. „No to dobrze, umrę. Ja już mam tyle lat, że czas, żebym odszedł, ale chcę umrzeć w domu” tłumaczą – wspomina Krzysztof.
- Jak w tym momencie się czujesz? Wiedząc, że możesz kogoś uratować, ale on odmawia? – dopytuję.
- Każdy ma do tego prawo. Jeżeli ocenię, że ta osoba nie ma obniżonego nastroju ani myśli rezygnacyjnych, depresyjnych, nic nie mogę zrobić, jedynie przekonywać. Naturalnym procesem naszego życia jest śmierć. Ludzie tak umierają. Nie da się przedłużać naszego życia w nieskończoność. Wielu ludzi cierpi z powodu swoich dolegliwości i schorzeń. Mają prawo zrezygnować z dalszego leczenia, zakończyć swoje życie w swoim domu, wśród bliskich. Takie zdarzenia, przy których byłem, dotykały przede wszystkim ludzi u schyłku życia, dla których najprawdopodobniej medycyna już wyczerpała swoje możliwości – odpowiada ratownik.

Byłem wyzywany, popychany, kopany
Ostatnie ataki opisywane przez media pokazują, że praca ratowników może być niebezpieczna. Czy podobne przypadki są jedynie przykrymi wyjątkami?
- Niestety ta agresja jest wpisana w nasz zawód. Wybierając tę pracę, musiałem się liczyć z tym, że będę się spotykał z agresywnymi pacjentami. Zdarzają się przepychanki, szarpnięcia, czy nawet próby plucia. Bywałem wyzywany i kopany – przyznaje Krzysztof. - To nie zawsze jest świadome działanie. Niektórzy ludzie są agresywni przez zażywanie środków psychoaktywnych bądź alkoholu. Niektórzy zachowują się tak przez urazy albo chorobę, jaka im towarzyszy. Ważne jest, żeby tej agresji nie podsycać i sobie z nią poradzić. Emocje przenoszą się na innego człowieka. Dlatego ja muszę zachować spokój. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że agresja wynika z obaw pacjenta, o to, co się z nim zaraz stanie, to kiedy mu wszystko wyjaśnię, mam szansę zmniejszyć ten lęk. Poszkodowany się uspokoi. Niestety, często jest to trudne do opanowania, głównie u pacjentów pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Jako ratownik medyczny nie mam prawa do stosowania środków przymusu bezpośredniego, więc w takich sytuacjach wzywam policję. Do ochrony mnie i świadków zdarzenia – dodaje ratownik.
Bywa jednak, jak podczas zdarzenia w Żółwinie, że agresorami nie są pacjenci, lecz osoby im towarzyszące.
- To działa podobnie. Jest pacjent, który według świadka jest w bardzo złym stanie. Przyjeżdża ratownik medyczny, który jest wykwalifikowany w pomocy i ocenia zdrowie tego pacjenta jako stabilny, niezagrażający życiu. Zupełnie inaczej niż ta osoba, która wezwała pomoc. Dla niej poszkodowany zaraz umrze. I rodzi się bunt, sprzeciw. Agresja. Często podsycany przez alkohol i inne środki działające na centralny układ nerwowy – wyjaśnia ratownik.

Walka z demonami
Krzysztof raz stawił czoła sytuacji, która zagrażała mu życie.
- To był pacjent zaburzony psychicznie. Miał atak choroby, nasiliły się jego objawy. To było w czasach pandemii, gdzie wszyscy jeździli w strojach ochronnych i były wyznaczone szpitale do leczenia pacjentów psychiatrycznych chorych na COVID. Musieliśmy zabrać go do Siedlec. 120 km do przejechania karetką pogotowia. Przez swoją chorobę pacjent był pewien, że rozmawiał ze świętą Maryją, budował na jej prośbę sanktuarium na polu. W trakcie jazdy do szpitala Maryja powiedziała mu, że ja i mój kolega jesteśmy demonami i należy nas zabić – wspomina ratownik. - Udało nam się go unieruchomić, przytrzymać i podać leki uspokajające do czasu przyjazdu policji. Kiedy pojawili się funkcjonariusze, to patrząc na śpiącego pacjenta, trochę nam nie dowierzali w to, co się stało. Powiedzieli, żebyśmy jechali dalej, ale ja się nie zgodziłem. Wiedziałem, że za chwilę pacjent się obudzi i będziemy mieli z nim walkę. Policjanci ruszyli z nami. Miałem rację, kiedy chory się obudził, chciał ich też zabić. Ale to wynikało po prostu z jego choroby – dodaje.
Kto pomoże ratownikom?
Praca ratowników wymaga ciągłego skupienia. Podczas dyżurów stawiają czoła wyzwaniom i stresom, które dla wielu osób byłyby ponad siły.
- Niektórzy z nas wykazują pierwsze oznaki stresu pourazowego. Niestety jest to dosyć powszechne w naszym zawodzie. Cały czas mamy do czynienia z różnego rodzaju zdarzeniami, mogącymi wywołać poważny stres. I one się w naszym organizmie odkładają. W pewnym momencie może dojść do wypalenia zawodowego. U nas w pracy jest numer alarmowy, gdzie możemy się zgłosić po pomoc psychologiczną. Ja akurat nigdy go nie użyłem, ale korzystam z pomocy psychologów w innych miejscach. Rzeczy, które widzimy na co dzień, ciężko zostawić w pracy, odseparować je od reszty życia. Więc korzystam ze wsparcia, które pozwala mi, pomimo przeżyć, funkcjonować jak każdy inny człowiek społeczeństwa – mówi Krzysztof.
Ratownicy przypominają, że dbanie o swoje zdrowie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, jest wyjątkowo ważne. Ciężko powiedzieć, ile wyjazdów karetek oraz tragedii można by uniknąć, gdyby więcej z nas pamiętało o profilaktycznych badaniach, czy też wizytach u specjalistów. Życie mamy jedno, dbajmy o nie. I chociaż warto cenić pracę ratowników medycznych, starajmy się unikać spotkań z nimi, przynajmniej kiedy są „na służbie”.
Napisz komentarz
Komentarze